Poniedziałek 14 października 2024               Imieniny: Liwii, Bernarda, Kaliksta
Spis treści
SZPITAL
CENTRUM ZDROWIA PSYCHICZNEGO
POLITYKA JAKOŚCI SZPITALA
PRZEWODNIK PACJENTA
RODO DLA PACJENTA
OFERTY PRACY
DOFINANSOWANIA
WYPOCZYNEK
KARTY HISTORII
POCZTA
CIEKAWE LINKI
CHOOSE LANGUAGE
SKARGI, WNIOSKI, PETYCJE

Samodzielny Publiczny
Szpital dla Nerwowo
i Psychicznie Chorych
w Międzyrzeczu

ul. Poznańska 109
66-300 Międzyrzecz

tel. 95 7428700
fax. 95 7428701

sekretariat@obrzyce.eu

NIP: 596-15-22-446
REGON: 000290133




















Wspomnienia dr. R. Rosenberga

   Wspomnienia dr. Richarda Rosenberga zatytułowane „Przeżycia w zakładzie w Międzyrzeczu – Obrzycach pod rosyjską okupacją” („Erlebnisse in der Anstalt Meseritz – Obrawalde unter russischer Besatzung”) odnalazł w 2003r. kompozytor i historyk muzyki Herbert Henck z Deinstedt, który zajmował się wówczas dokumentowaniem losu zmarłego w Obrzycach kompozytora Norberta von Hannenheima. Rosenberg poświęcił swoje wspomnienia naczelnemu neuropatologowi armii radzieckiej i naczelnikowi służby sanitarnej pułkownikowi E. D. Goldowskiemu, który był członkiem 6–cio osobowej komisji śledczej działającej w Obrzycach w marcu 1945 r. H. Henck uzyskał zgodę wdowy po dr. Rosenbergu Heleny Rosenberg na ich publikację. I tak spisane już w 1945 r. wspomnienia ukazały się w 2003 r. w zbiorowej pracy pt.: „Dokumente zur Psychiatre im Nationalsozialismus” wydanej nakładem wydawnictwa „Be. Bra. Wissenschat Berlin”. Rozdział IV tej pracy opracował H. Henck zamieszczając w nim pełny tekst interesującego nas dokumentu.

   Z tego też tekstu dokonałem tłumaczenia na język polski.
                                                                           J. Boche  



       
          "PRZEŻYCIA W ZAKŁADZIE MIĘDZYRZECZ-OBRZYCE POD ROSYJSKĄ OKUPACJĄ"


Dr. Richard Rosenberg
Tłumaczenie: Joachim Boche

            Naszemu dobroczyńcy,
            Panu pułkownikowi prof. dr. Goldowskiemu
            z szacunkiem i wdzięcznością
.

   29 stycznia 1945 r. w Zakładzie w Międzyrzeczu-Obrzycach pracowano jeszcze jak zwykle. Wielu przebąkiwało o zbliżaniu się Rosjan. Nam powiedziano wcześniej, że z chwilą zbliżania się Rosjan zostaniemy wszyscy wywiezieni zwartą grupą. Dlatego byliśmy jeszcze spokojni. Jak zwykle położyliśmy się do łóżek. Nagle około 2130 wieczorem zostaliśmy zbudzeni wołaniem: „Wszyscy wstawać, nadszedł czas”! Ubieraliśmy się słysząc przy tym rozlegające się na zewnątrz od czasu do czasu strzały. Gdy wychodziliśmy do hollu, z personelu został tylko stary pielęgniarz Rogat – inni zbiegli. Staliśmy więc tam wszyscy nie wiedząc co się teraz może wydarzyć. Rogat próbował połączyć się telefonicznie z centralą, nie otrzymał już jednak żadnej odpowiedzi. Spoglądaliśmy przez okna i zauważyliśmy pożar w okolicach Bobowicka. Tak oto leżeliśmy bądź siedzieliśmy wszyscy w sali dziennej i czekaliśmy na to co miało nastąpić. Nagle rozległy się uderzenia kolb karabinowych do drzwi, na dworze ktoś krzyczał: „Otwierać natychmiast albo wysadzimy drzwi”. Dwaj odważniejsi otworzyli drzwi i do środka wszedł niemiecki kapitan i sierżant. Gdzie tu jest front, spytali. Wiedzieliśmy naturalnie tyle samo co i oni. Pierwszym ich życzeniem było, aby mogli się położyć i spać. Od wielu dni bez przerwy byli w drodze. Zaprowadziliśmy ich do pokoju gdzie rzucili się na łóżko i natychmiast zasnęli. Po około godzinie przez przejście z budynku 19 wszedł stary pielęgniarz Herke i szepnął coś Rogatowi do ucha. Rosjanie byli w zakładzie! „Na miłość boską”, powiedział Rogat, „mamy przecież w budynku niemieckich żołnierzy”. Obu żołnierzy obudzono i wyjaśniono im sytuację. Z całym spokojem zapalili najpierw po papierosie, potem Chmielewski wyszedł z nimi na dwór i pokazał drogę do Międzyrzecza. Na dworze panowało dokuczliwe zimno -16oC, śnieg sięgał 20 cm, do tego szalał okropny wicher. Ponieważ dalsze oczekiwanie stało się dla mnie zbyt nużące położyłem się znowu do łóżka i spałem aż do rana.

   Następnego ranka wiedzieliśmy jeszcze tak samo niewiele jak poprzednio. Wtem otworzyły się drzwi i wkroczył starszy pielęgniarz Weidemann. Zawołał głośno: „Słuchajcie wszyscy, jesteśmy w rosyjskich rękach! Potrzebuję natychmiast 50 silnych robotników, zakład musi działać dalej. Musimy grzać, dostarczać wodę, oświetlenie i utrzymywać w ruchu kuchnię. Ochotnicy wystąp!” Zgłosiło się 50 osób, które wyruszyły z Weidemannem na czele. W ciągu przedpołudnia przechodziły koło nas kobiety, byłe więźniarki i pacjentki, które wołały do nas: „Co, to Wy jeszcze jesteście zamknięci? Nam Rosjanie odkluczyli drzwi i powiedzieli, że wszystkie jesteśmy wolne”. W tym czasie zobaczyłem też pierwszych Rosjan. Trzej żołnierze zabrali maszynistę Wehera z jego mieszkania i pod karabinami z nasadzonymi bagnetami prowadzili go do maszynowni. Wtedy Rogat rzekł do nas: „No, skoro wszyscy pozostali są wolni, również i ja nie chcę wam robić trudności i otworzę wam drzwi”. Teraz byliśmy wolni. Rogat powiedział nam wcześniej, że prawdopodobnie w pierwszych dniach nie otrzymamy nic do jedzenia i że dobrze zrobimy jeśli zaopatrzymy się sami, więc pierwsze kroki skierowaliśmy do kuchni. Przy drodze do kuchni stało wielu rosyjskich żołnierzy. W kożuchach nie ogoleni z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi robili niesamowite wrażenie. Nie zrobili nam jednak niczego złego tylko nagabywali wszystkich: „zegarek?, zegarek?” Kiedy wszedłem do kuchni panował tam ożywiony ruch. W wielkim piecu węglowym już rozpalono, a nasi ludzie i rosyjscy żołnierze bezładnie kręcili się pomiędzy sobą. Mojemu wejściu do kuchni towarzyszyły radosne okrzyki i powitania naszych kobiet: „O, panie doktorze Rosenberg, że też pan tu pozostał! Myślałyśmy już, że pan zbiegł razem z personelem”. Otrzymałem natychmiast kawałek smażonego mięsa do zjedzenia. Potem poszedłem do pomieszczeń z zapasami żywności i napełniłem kieszenie marchwią, rzodkwią i cukrem.

   Następnego dnia odważyłem się po raz pierwszy na spacer po zakładzie. Ciągnęło mnie szczególnie do budynku 2 - mojej byłej „ojczyzny” oraz do budynku 4, gdzie znajdowała się moja praktyka. W budynku 2 zastałem mało przyjemny widok, wszystkie drzwi i okna stały otworem, personelu nie było, wielu chorych leżało bez opieki w łóżkach, niektórzy płakali prosząc o cokolwiek do zjedzenia, niektórzy byli już martwi. Tylko pacjent Kallies był gorliwie zajęty pracą i szorował sypialnię i łazienkę. „Kallies, co to ma znaczyć, to przecież nonsens, że pan teraz jeszcze pracuje” - powiedziałem do niego. „Nie, panie doktorze, panna Stenzel zobowiązała mnie, abym utrzymywał w czystości sypialnię i łazienkę i robię to dalej”. Potem poszedłem do budynku 4, aby zobaczyć co jeszcze pozostało z mojej praktyki.

   W budynku 4 przebywały stare kobiety przywiezione do Obrzyc z jednego ze zbombardowanych szczecińskich domów starców. Leżały bezradnie w łóżkach i płakały. Pomieszczenie mojej praktyki było nienaruszone. Rozeszła się  wśród nas plotka, że chyba wszyscy zostaniemy deportowani na Sybir.
   Dlatego też chciałem zabrać i mieć przy sobie w razie nagłej potrzeby podczas drogi przynajmniej najbardziej niezbędne narzędzia. Zapakowałem więc swoje kleszcze, strzykawki i pewną ilość ampułek, wsadziłem do kieszeni i ruszyłem w drogę powrotną do budynku 21. Tam odbyliśmy naradę wojenną – co może teraz nastąpić. Rogat, Chmielewski, Jager, jeszcze dwóch innych i ja utworzyliśmy służbę porządkową w budynku. Ponieważ budynek obłożony był 175 mężczyznami zatroszczyliśmy się w pierwszej kolejności o to aby każdy otrzymał coś do jedzenia. Posłaliśmy wszystkich, aby zorganizowali rozmaite artykuły żywnościowe. Każdy powracający był w drzwiach wejściowych rewidowany, a żywność którą miał przy sobie musiał dostarczyć do wspólnej kuchni, którą urządziliśmy na piętrze w byłej sali robót na drutach. Później przenieśliśmy naszą kuchnię do rzeźni gdzie gotowaliśmy w wielkim kotle. Ponieważ wszystkie domy mieszkalne pracowników zostały przez nas systematycznie przeszukiwane a magazyny kuchni centralnej również zostały przeszperane, nagromadziło się u nas sporo artykułów żywnościowych. Także 3 osły, które pozostawił dyrektor Grabowski schwytaliśmy, zabiliśmy i zjedliśmy. W innych budynkach było podobnie, tyle tylko, że nie było to aż tak zorganizowane. Tam każdy troszczył się o siebie, a leżący chorzy nie dostawali nic.

   Trzeciego lub czwartego dnia po wkroczeniu Rosjan Weideman popełnił samobójstwo. Z powodu wielu ludzi, których śmierć miał na sumieniu, moi ludzie podsunęli mu tego rodzaju rozwiązanie. On sam nie widział już innego wyjścia. W budynku 18 wykonał sobie ostatni śmiertelny zastrzyk, jaki  został zaaplikowany w Obrzycach.

   Liczący około 350 osób personel zbiegł na kilka godzin przed przybyciem Rosjan, nie licząc wymienionych: st. pielęgniarza Weidemanna, pielęgniarzy Skorsetza, Frasska, Herke, Kahla i Rogata, pielęgniarek Torner i Noak, pracownicy biurowej panny Schmidt, maszynisty Wehera i praktykantki gospodarczej panny Caralus. Panna Caralus chciała zbiec w ostatniej chwili, została jednak trafiona pociskiem świetlnym i odniosła obrażenia w postaci oparzeń w okolicach siedzenia i uda. Znaleźli ją rosyjscy żołnierze, doprowadzili spowrotem, a my ją potem leczyliśmy. Pielęgniarz Rogat padł ofiarą fałszywego oskarżenia zbiorowego i został przez Rosjan rozstrzelany w Międzyrzeczu.

   Wielu żołnierzy rosyjskich wałęsało się po naszych budynkach, które w dzień i w nocy stały otworem. Porozumienie się z nimi było prawie niemożliwe. Wówczas przypomniał mi się ten mały Rosjanin Arthur Nordin, z którym wcześniej byliśmy razem w budynku 2. Odszukałem go i przyprowadziłem do nas jako tłumacza.

   Przypadkiem znalazłem się z nim w budynku 16, gdzie Rosjanie urządzili lazaret (szpital wojskowy). Za jego pośrednictwem zapytałem zatrudnioną tam lekarkę czy nie mógłbym pomagać w leczeniu. Moją propozycję przyjęto z radością i od następnego dnia pełniłem dyżur w rosyjskim lazarecie. Lekarka, z którą współpracowałem była bardzo przyjemną panią, która niestety znała tylko 20 niemieckich słów. Były tam także dwie siostry, z których jedna była wyjątkową pięknością. Nie umiały one w ogóle po niemiecku, a ja ani słowa po rosyjsku. Mimo to rozumieliśmy się dobrze, a z biegiem czasu nawet wspaniale rozmawialiśmy. Mój dyżur w lazarecie zaczynał się o 1000 czasu rosyjskiego. Najpierw zmieniano opatrunki rannym i przeprowadzano niewielkie zabiegi operacyjne. Obiad otrzymywałem również w lazarecie. Poobiedzie służyło rozrywkom. Lekarka miała akordeon, często na nim grywałam. Prócz tego często grywałem z rannymi w szachy. 

   Pewnego dnia nadszedł skądś rozkaz. „Do wieczora zakład ma być opróżniony. Wszyscy pensjonariusze muszą znaleźć się w wiosce pielęgniarskiej”. Wykonanie tego rozkazu w tak krótkim czasie było niemożliwe, ponieważ nie istniało przecież zorganizowane życie w zakładzie. Kilka osób pozostałego na miejscu personelu wycofało się do swoich mieszkań. Aby przeprowadzkę wykonać w miarę sprawnie przejąłem z własnej inicjatywy dowództwo całej akcji. Ponieważ w zakładzie przebywało jeszcze około 1000 osób, było rzeczą niezwykle trudną umieścić wszystkich w wiosce pielęgniarskiej. Najtrudniej było z tymi chorymi, którzy leżeli bezradni w łóżkach. Nikt nie chciał się o nich zatroszczyć. W takim przypadku mój kolega Brodtke, który oddał się do mojej dyspozycji, natychmiast wkraczał energicznie. Również i ja niekiedy musiałem niektórym mężczyznom pomóc wymierzonym policzkiem, by zmusić ich do pomocy w transporcie leżących i słabych. W wiosce pielęgniarskiej w każdym domu umieściliśmy po 30 osób. Materac przy materacu ułożono na podłodze. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, mieszane towarzystwo spało lubieżnie razem. Mimo to w wiosce pielęgniarskiej zabrakło miejsca. Obłożyliśmy jeszcze kręgielnię, budynek mieszkalny st. pielęgniarza Maahrta, sąsiedni dom oraz budynek 21, który pozwolono nam zatrzymać. W następnych dniach mniej więcej rozdzieliliśmy mężczyzn i kobiety. Kilku przedsiębiorczych ludzi uruchomiło ponownie kuchnię. Gdy posiłek był gotowy, przejeżdżali wozem przez wioskę. Mieli ze sobą duży dzwonek i oznajmiali dzwonieniem swoje przybycie. Wówczas lokatorzy wychodzili z domów i odbierali swój posiłek. Osobiście mieszkałem w małym domku osiedlowym należącym niegdyś do pielęgniarza Bigalke. Wraz ze mną mieszkało jeszcze 10-ciu przyjaciół, między innymi mały Rosjanin Arthur Nordin oraz Francuz Gilbert Hardi.

   Pewnego dnia otrzymaliśmy od Rosjan rozkaz, żeby wszyscy mężczyźni zebrali się przed domem st. pielęgniarza Wistera. Gdy tam przybyliśmy znajdowała się tam komisja złożona z rosyjskich oficerów, którzy polecili mi rozdzielić mężczyzn na 2 grupy. W jednej grupie mieli znaleźć się mężczyźni sprawni fizycznie i psychicznie, reszta w drugiej grupie. Wtedy doprowadzono obie grupy do budynku 19 i tam zamknięto pod klucz, każdą odrębnie. Zdolnych do pracy, sprawnych mężczyzn doprowadzano pojedynczo do komendanta politycznego, gdzie byli przesłuchiwani. Trwało to kilka dni, które dla zamkniętych były bardzo uciążliwe. Nikt jednak nie wiedział co to miało oznaczać. Ja otrzymałem klucz do budynku 19 do rąk własnych i mogłem tam wchodzić o każdej porze. Za każdym razem zasypywany bywałem pytaniami, na które mimo najlepszych chęci nie umiałem odpowiedzieć. Z powodu tej przymusowej internacji wielu mężczyzn rozchorowało się fizycznie i psychicznie. Na przykład pacjent Buse z oddziału 17 dostał ataku szału. Postarał się przy tym o listwę z gwoździem, którą ranił kilku pacjentów w twarz. Rzucał się na swoich sąsiadów z nożem w ręku. Kiedy sprowadzono do pomocy rosyjskiego komendanta zaatakował natychmiast i jego, tak że komendant zmuszony był go zastrzelić.

   Podczas tych niepewnych dni mieszkałem z moimi przyjaciółmi ciągle jeszcze w domu Bigalkego. Pewnego wieczoru, akurat podczas kolacji, otwarły się drzwi i wkroczyło kilku rosyjskich oficerów. Na ich czele bardzo wytwornie wyglądający, przystojny starszy oficer sztabowy w wysokiej krymskiej czapce na głowie. Spytał po niemiecku: „Gdzie jest dr Rosenberg? Kiedy się przedstawiłem, wyszedł ze mną przed dom, powiedział że jest lekarzem i zapytał mnie o sytuację w zakładzie. Następnego ranka kazał mi przyjść do swojej kwatery, mieszkał w budynku 11, gdzie omówiliśmy istniejącą sytuację. Chwalił, że ja z własnej woli zaopiekowałem się chorymi i powiedział, że zatrudnia mnie oficjalnie jako dyrektora zakładu. Wsiedliśmy potem do jego samochodu i pojechaliśmy do Międzyrzecza, gdzie zostałem przedstawiony rosyjskiemu komendantowi wojennemu, który moją nominację na dyrektora potwierdził natychmiast na piśmie. Kiedy wracałem z Międzyrzecza przywiozłem ze sobą duży konny wóz chleba, który od dziś codzienne musiał nam dostarczać międzyrzecki piekarz. Radość z tego była w zakładzie olbrzymia, bowiem żywności zaczęło już brakować.

   Ten oficer, który mianował mnie dyrektorem przedstawił się później jako pułkownik Goldowski i powiedział mi, abym znowu zaprowadził uregulowany tryb funkcjonowania zakładu. Przede wszystkim błędem było przesiedlenie wszystkich pacjentów zakładu do wioski pielęgniarskiej. Moim zadaniem miało teraz być doprowadzenie chorych ponownie do pawilonów postarać się o personel, dbać o zaopatrzenie i utrzymywać spokój i porządek. Ponieważ jednak w zakładzie miał być pomieszczony także szpital wojskowy i garnizon, pan pułkownik Goldowski mógł dać mi do dyspozycji jedynie 5 budynków. Z planu zakładu wybrałem budynki 9, 10, 19, 20 i 21 ponieważ tworzyły one duże zamknięte całości.

   W zakładzie mieliśmy więcej kobiet niż mężczyzn, dlatego też budynki 9, 10 i 19  obłożyłem kobietami, dwa pozostałe mężczyznami. Mnie osobiście i moim kolegom zostawił pan pułkownik Goldowski do dyspozycji małą willę starszego pielęgniarza Maahrta. Internowani dotychczas w budynku 19 mężczyźni zostali zwolnieni, oprócz 55, których jako silnych – zdrowych zabrali Rrosjanie.

   Największą trudnością jaką napotkałem było zatrudnienie odpowiedniego personelu. Starzy pielęgniarze: Frassek, Kahl i Herke zabrani przez Rosjan wrócili po kilku dniach. Nie potrzebowano ich z powodu starszego wieku. Powrócili do swoich mieszkań, gdzie wiedli swoje prywatne życie. Wkrótce po mojej nominacji na dyrektora przybyli do mnie dwaj koledzy, którzy oddali się do mojej dyspozycji. Byli to Willi Brodtke i Leopold Axiotis. Brodtke został inspektorem gospodarczym, a Axiots starszym pielęgniarzem. Pracownica biurowa panna Schmidt zaoferowała się załatwiać moje sprawy biurowe, co przyjąłem z wdzięcznością. W maszynowni pozostał na swoim stanowisku starszy maszynista Wehr. Pomagali mu panowie Nebel i Henker. Nebel, który mówił trochę po rosyjsku został przeze mnie mianowany jednocześnie kierownikiem technicznym. Budynek 20 objął pan Brucksch, któremu pomagała pielęgniarka Torner. Służbę w budynku 21 powierzyliśmy ponownie tym samym pielęgniarzom. Budynek 10 poprowadziła wzorowo panna Annemarie Struckhoff. Budynek 9 objęła panna Winkelmann, która została jednak odsunięta przez bardzo energiczną panią Bock. Powodem były zabronione stosunki z żołnierzami rosyjskimi. W budynku 19 służbę pełniły pani Strenkert i panna Glinetski. Także ogrodnictwo przejęliśmy do użytkowania pod kierownictwem pana Georga Schutte. Pralnią, z największą troskliwością i roztropnością, kierowała pani Selna Winter. Jako szef kuchni działał Albert Rykena, który był na nogach od 5 rano do późnego wieczora.

   Kiedy zaczynaliśmy na nowo urządzać zakład musieliśmy jednocześnie urządzić obydwa rosyjskie lazarety. Oznaczało to dla nas niesamowite obciążenie, bowiem okazało się, że Rosjanie nie mieli absolutnie żadnego zmysłu organizacyjnego. Do pracy przy urządzaniu swoich lazaretów zażądali ode mnie drużyny roboczej (komando). Kiedy utworzyłem już tę ekipę i posłałem do jednego z tych lazaretów przyszedł do mnie jakiś sierżant z drugiego i zabrał ludzi do swoich potrzeb. Wtedy przyszedł sierżant z pierwszego i narobił krzyku, że rzekomo nie dano mu do dyspozycji żadnej grupy ludzi. Rosjanie nie współpracowali /nie działali ręka w rękę/, ale każdy działał na swoje potrzeby nie oglądając się na potrzeby ogółu. Bywałem z tego powodu tak zrozpaczony, że najchętniej zrezygnowałbym z mojego stanowiska. Równolegle z urządzaniem lazaretów przebiegało urządzanie naszych oddziałów. Zaczęliśmy też uruchamiać pracownie – warsztaty. Pracowała znowu stolarnia, ślusarnia, warsztat szewski. Rzemieślnicy nie spali na oddziałach tylko każdy w swoim warsztacie. Wielka, licząca ponad 700 zwierząt, hodowla królików rasy angora pozostała nieuszkodzona i była dalej nadzorowana przez stary personel. Zwierzęta zostały zajęte przez rosyjską komendanturę, nie wolno ich było zabijać bądź wydawać, a ich opiekunowie otrzymali do dyspozycji pola skąd modli zbierać karmę. Oba należące do zakładu majątki (Gumpertshof) Obra i miejski – zostały zajęte przez Rosjan, którym dostarczałem siły roboczej. W ogrodnictwie pracowało 16 kobiet pod kierownictwem Schuttego. W krótkim czasie dawało ono całkiem przyzwoite plony. Utworzono specjalną grupę, która dowoziła do zakładu regularnie ziemniaki z położonych przy szosie kopców. Sporo łamigłówek przysparzała nam sprawa pościeli. Pralnia zajęta była przez Rosjan i pracowała wyłącznie na potrzeby jednostek wojskowych. Tak więc utworzyłem grupę 12 kobiet pod kierownictwem pani Winter. Kobiety te prały ręcznie od rana do wieczora w prywatnych pralniach w wiosce pielęgniarskiej. Suszyły pranie na wolnym powietrzu. Bardzo, bardzo powoli udało nam się w końcu mniej więcej regularnie wyposażać wszystkich w czystą bieliznę i pościel. (Wszy, świerzb). Kiedy pierwsze garnizony rosyjskie opuszczały zakład zwrócono nam naszą pralnię. Niestety Rosjanie zabrali ze sobą z pralni 2 silniki i kilka pasów transmisyjnych. Zrobiliśmy awaryjne pasy ze starych węży strażackich. I tak praca w pralni stała się znowu lżejsza niż pranie w rękach i można było wykonać jej więcej. Ponieważ uratował się też magiel parowy bielizna była również maglowana. Najwięcej trudności sprawiała nam maszynownia. Stary maszynista Wehr dokonywał rzeczy ponad ludzkie siły aby bez przeszkolonych specjalistów utrzymać maszyny w ruchu. Kłopoty zaczęły się od tego, że kończyły się zapasy węgla. Na dworcu kolejowym w Międzyrzeczu leżały jednak jeszcze duże ilości węgla do lokomotyw. W zakładzie były 4 puste wagony. Jeden z nich był nie do użytku, pozostałe wspólnymi siłami zapchaliśmy po torach o długości 2,5 km do Międzyrzecza, załadowaliśmy na dworcu węglem i załadowane zapchaliśmy z powrotem do zakładu. Przy każdym wagonie było około 30 ludzi. Pewien niewielkiego wzrostu rosyjski kapitan i ja byliśmy zawsze na czele. Kotły w kotłowni przystosowane były do opalania węglem brunatnym, a przez długotrwałe opalanie węglem kamiennym mogły wkrótce okazać się bezużyteczne. Dlatego też Wehr postarał się, mimo iż dysponował bardzo prymitywnymi środkami, przerobić jeden z kotłów opalanych węglem brunatnym na opalanie węglem kamiennym. Całe palenisko zostało podwyższone i bezpośrednio do płomienicy /komory spalania/ wbudowane zostały ruszta. Również oleju do maszyn zaczynało brakować. Wehr poszedł więc do Międzyrzecza i w poszukiwaniu potrzebnego oleju przeszperał parowozownię.

   Mieliśmy w ruchu tylko jeden kocioł co nie wystarczało do napędzania prądnicy i pompy wodnej. Zatem na zarządzenie rosyjskiego komendanta, w odstępach godzinnych było na zmianę światło albo ciepła woda. Nie znalazło to zrozumienia u wielu rosyjskich oficerów, którzy w tym czasie, gdy było światło przychodzili do Wehra i żądali włączenia ciepłej wody bo akurat chcieli się kąpać. Częstokroć grozili przy tym pistoletem. Trzeba było wtedy każdorazowo wzywać komendanta, który im sprawę wyjaśniał. Nasz komendant porucznik Werelyenski mówił płynnie po niemiecku i pomagał nam w każdej sytuacji. Rosyjscy żołnierze i oficerowie mieli prawo wstępu do naszych budynków jedynie w obecności komendanta lub mojej. Mimo surowych zakazów żołnierze ciągle nachodzili budynki, w których przebywały kobiety. Musiały one niejedno wytrzymać. Wobec tych zdarzeń nasz komendant Werelyenski objął pewnego razu osobiście straż w budynku 10 i zatrzymał 6 żołnierzy, którzy włamali się do budynku. Odprowadzono ich pod strażą.

   Mieliśmy też w zakładzie dzieci w różnym wieku, od 3 do 16 lat, które początkowo ulokowaliśmy w budynku 20. Później przeniesiono je do budynku 10, gdzie miały lepsze warunki. Starsi chłopcy dużo pomagali w pracy. Pewnego wiosennego dnia zaprowadzono ich nad Bobowickie jezioro, gdzie mimo panującego chłodu musieli się solidnie umyć.

   Wielu trosk przysparzał mi i Brodtkemu problem wyżywienia. Do utrzymania było dokładnie 1000 osób, a zapasy w zakładzie wyczerpały się bez reszty. Od międzyrzeckiego piekarza otrzymaliśmy 600 gram chleba na głowę dzienne. To było wszystko. Pan pułkownik Goldowski zaproponował mi wówczas wysłanie w teren ekspedycji rekwirującej. Miała ona zaopatrywać w żywność nas i rosyjskie lazarety. Trzej moi ludzie i dwaj żołnierze rosyjscy pojechali w teren konnym wozem, o który się w międzyczasie postaraliśmy. Wrócili wieczorem z krowami, świniami i innymi stworzeniami. Niestety mogliśmy wykonać tylko dwie takie wyprawy. Brodtke pojechał na własną rękę do Piesek, około 15 km za Międzyrzeczem i przywiózł stamtąd wytłoki z buraków cukrowych. Ugotowaliśmy z nich syrop. Nie musieliśmy już jeść suchego chleba. Prócz tego Brodtke ściągnął z byłego zapasowego szpitala wojskowego w Międzyrzeczu dużą partię konserw, które sukcesywnie dzieliliśmy.

   Życie w zakładzie zaczynało się o 700 rano. W budynku 20, gdzie z powodu ciężej chorych stale pełnił nocki Paul Zimmer, znajdował się „nasz zegar”. Rano o 600 Zimmer chodził od budynku do budynku i budził personel. Po kawie zdolni do pracy udawali się na zbiórkę w celu przydziału pracy, którego dokonywałem zawsze osobiście. Około 12 dawano obiad, a po obiedzie było zwykle wolne od pracy. Wykonywaliśmy tylko te prace, które były bezwzględnie konieczne do przeżycia. Z powodu słabego wyżywienia nie mogłem zlecać swoim ludziom cięższych prac. W niedzielę po obiedzie było wolne wyjście. Otwierano wtedy budynki i każdy mógł iść dokąd chciał.

   1 maja 1945 r. niezwykle świętowany przez Rosjan obchodzony był także przez nas. Poszliśmy wszyscy razem zwartym pochodem do lasu za zakładem gdzie urządziliśmy popularne gry i zabawy, jak wyścigi w workach czy bieg z jajkiem.

   Pewnego dnia przybyła do Obrzyc złożona z rosyjskich oficerów komisja, która zajęła się dokonywanymi wcześniej w zakładzie uśmiercaniami chorych. Cały materiał dowodowy (dokumentacja) został zabezpieczony. Na tej podstawie stwierdzono, że w ciągu 2 lat stracono tu ponad 10.000 osób. Na cmentarzu odkopano część grobów i ekshumowano zwłoki. Starsza pielęgniarka Amanda Ratajczak, która wcześniej zbiegła, została w międzyczasie aresztowana przez Rosjan i przesłuchiwana na tę okoliczność. Doprowadzono ją do Obrzyc gdzie w jednej z cel demonstrowała przebieg morderstw. Zostało to sfilmowane. Jako jedyny Niemiec mogłem być obecny przy tej scenie. Przyznała się do zamordowania powyżej 1.000 osób.

   A. Ratajczak została następnie postawiona przed rosyjskim sądem wojennym i razem z pielęgniarzem Guhlke, którego również uznano winnym, na podstawie doraźnego wyroku rozstrzelana. Na podstawie wielostronnych i wiarygodnych wypowiedzi stało się jasnym, że radca medyczny dr Vollhaim zawsze był przeciwnikiem uśmiercania i nigdy nie wziął w tym udziału. Jego niezłomna postawa w tak trudnej dla niego sytuacji znalazła także uznanie u Rosjan.

   Dowiedzieliśmy się, że uchodźcy którzy wcześniej opuścili swoje miejsca zamieszkania mają do nich powrócić. W związku z tym także wiele rodzin urzędników z Obrzyc musiałoby powrócić. Rozpoczęliśmy więc przygotowania do ich przyjęcia. Brodtke pojechał do Międzyrzecza i przywiózł stamtąd meble i naczynia, w które chcieliśmy wyposażyć powracających uchodźców. Powróciły jednak tylko 2 rodziny.

   W Międzyrzeczu bywałem często. Miasto było prawie nieuszkodzone jedynie ulica Adolfa Hitlera od cmentarza do rynku była całkowicie wypalona. Ludność w liczbie 12.000 osób zbiegła prawie w całości, pozostało około 2.000 osób. Ci którzy pozostali byli gorzej zaopatrywani w żywność niż my w Obrzycach, gdyż otrzymywali tylko 500 gram chleba na głowę dziennie.

   Byliśmy w o tyle korzystniejszym położeniu, że od czasu do czasu otrzymywaliśmy od Rosjan konia na mięso. Prócz tego już w pierwszych dniach schwytaliśmy bezpańską krowę, którą ukryliśmy przed Rosjanami na podwórzu budynku 21. Była ona dostarczycielką mleka dla naszych najmłodszych dzieci. Trochę później poznałem bliżej sierżanta z majątku podmiejskiego, który okazał się bardzo przyzwoitym człowiekiem. Dał mi do dyspozycji 10 kolejnych krów. Mieliśmy prócz tego jeszcze 4 kozy, nasze 700 królików, kilka schwytanych koni niezbędnych do naszych wyjazdów oraz kilka psów. Ja sam miałem w swoim domu około 10 kur, jedyne które w całym powiecie międzyrzeckim ocalały. Należały one do mojego kolegi Lieflandera.

   Muszę teraz opowiedzieć o naszych stosunkach z Rosjanami. Jednostki, które były w zakładzie w pierwszych dniach były pododdziałami frontowymi i w żadnej mierze nam nie dokuczały. Po nich jednak trafił do Obrzyc garnizon, którego członkowie nie zawsze zachowywali się kulturalnie. Przede wszystkim wiele wycierpiały kobiety. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zostali oni zastąpieni przez pododdział artylerii, którego żołnierze zachowywali się wzorowo. Między oficerami i żołnierzami, a mną i moimi ludźmi wytworzyły się wnet najlepsze stosunki.

   Prawie każdego wieczoru rosyjscy oficerowie przychodzili w gości do mojego domu albo zapraszali mnie do siebie. Szef tego pododdziału Major Tschmut był uosobieniem grzeczności, zawsze gotów do udzielania pomocy. Pewnego razu poprosiłem go o wypożyczenie wojskowego zaprzęgu aby z sąsiedniej wioski móc przywieść ziemniaki bo wyczerpał się ich zapas. Tej samej nocy zostałem niespodziewanie obudzony przez rosyjskich żołnierzy, którzy rozpromienieni wyjaśnili mi powód budzenia: „Dyrektorze, wstawać, są ziemniaki”. Okazało się, że major Tschmut jeszcze tego samego wieczoru wysłał część żołnierzy do sąsiednich wiosek, gdzie wygrzebali dla nas z kopców ziemniaki, z którymi wrócili w nocy.

   Z kilkoma oficerami łowiłem ryby w Jeziorze Kuligowskim i Bobowickim. W Kuligowskim odbywało się to bardzo prosto. Kapitan miał przy sobie materiały wybuchowe, które po prostu zapalał i rzucał do wody. Ogłuszone wybuchem i pływające na powierzchni ryby zostały sprawnie wydobyte z wody. W Jeziorze Bobowickim łowiliśmy kiedyś wieczorem przy użyciu wielkiej sieci.
   Była to wspaniała, romantyczna, księżycowa noc, ale nie złowiliśmy ani jednej ryby. Bywałem też zapraszany wraz z kilkoma kolegami do ich kina polowego.

   Pewnego dnia ktoś przekazał mi wiadomość: „Panie dyrektorze Rosenberg, Rosjanie zabrali właśnie Lieflandera i Boysena” Okazało się to prawdą. Mojego współlokatora Kurta Lieflandera posłałem wcześniej na pole odległe około 100 m od domu. Miał tam popracować. W tym czasie od strony Żółwina przechodził jakiś „obcy pododdział rosyjski, który zgarnął go po prostu ze sobą. Tak samo postąpili z Boysenem, który najzwyczajniej stał w drzwiach domu. Poprowadzili ich w kierunku Międzyrzecza razem z innymi cywilami. Jakiś major z Moskwy będący przypadkowo w Obrzycach oddał mi natychmiast do dyspozycji swoje auto. Pojechałem nim do komendanta do Międzyrzecza, aby wyzwolić moich ludzi. W komendanturze mój przyjazd wywołał zdziwienie, bo o całym zajściu nic tam nie wiedziano. Moi ludzie zniknęli bez śladu.

   Po kilku dniach przez przypadek dowiedziałem się, że są oni przetrzymywani razem z innymi cywilami w piwnicy pewnego domu. Poszedłem bezzwłocznie do komendanta, opisałem mu sprawę, a on sporządził dla mnie stosowne pismo. Z tym pismem pojechałem do tego domu i poprosiłem wartownika, aby zaprowadził mnie do oficera dyżurnego, od którego zażądałem wypuszczenia moich ludzi. Z początku nie chciał się na to zgodzić, kiedy jednak usłyszał, że jestem doktor Rosenberg, stał się natychmiast bardzo uprzejmy. Wyjął jakąś gazetę w której pułkownik Goldowski w artykule o Obrzycach wymienił także moje nazwisko. Ku ich radości zwrócił mi obydwu moich ludzi, którzy naturalnie byli już przeznaczeni do transportu do Rosji.

   Nasze stosunki z Rosjanami były zupełnie poprawne. Z nielicznymi wyjątkami pomagali nam zawsze i zachowywali się grzecznie. Szczególnie pułkownik Goldowski troszczył się o nas po ojcowsku. Goldowski zasiedlił swoją kwaterę w Obrzycach gdzie urządziłem mu mieszkanie. Wyruszał z niego w podróże służbowe. Pewnego razu powrócił z takiego wyjazdu i zanim poszedł do swoich kolegów odszukał mnie i od razu zapytał: „Jak się panu powodzi? Co robią pańscy chorzy? Mają dość chleba?” Chociaż dostarczano nam chleb i od czasu do czasu udawało nam się schwytać konia lub krowę na mięso, wyżywienie w zakładzie było bardzo złe. Brakowało tłuszczu i witamin. W ostatnich miesiącach z powodu niedożywienia zmarło jeszcze więcej niż 100 chorych. Dla lepszego zabezpieczenia apteki przeniosłem ją z budynku administracyjnego do budynku 20, jej zaopatrzenie w leki nie wystarczało jednak dla wszystkich przypadków chorobowych.

   W sytuacji gdy nasze stosunki z Rosjanami układały się mniej więcej poprawnie, zdarzały się niekiedy problemy związane z naszym własnym otoczeniem. Przede wszystkim trudności stwarzały dwie osoby, które ciągle rzucały mi kłody pod nogi. Był to Hopner i pani Mohring. Hopner, który był internowany z powodu swojej wcześniejszej działalności komunistycznej sądził, że z powodu jego przynależności partyjnej tylko on był właściwym człowiekiem do objęcia stanowiska dyrektora. Pani Mohring, urodzona intrygantka, stwarzała wszelkiego rodzaju trudności tak dalece, że zmuszony byłem ją w końcu zamknąć. Pewnego dnia zostałem doprowadzony przez rosyjskiego żołnierza do ich budynku służbowego, gdzie za stołem siedział nieznany mi oficer rosyjskiej policji, który rozpoczął niespodziewanie surowe przesłuchanie. Zarzucono mi, iż zabrałem chorym ich prywatne mienie. Śledztwo ukazało jednak zupełnie inny obraz rzeczywistości: wielu spośród pacjentów przywłaszczyło sobie z domów byłego personelu odzież, naczynia i inne przedmiot,óre przechowywali w swoich łóżkach. Sale sypialne szczególnie w oddziale kobiecym, przypominały obozowiska cygańskie.

   Poleciłem zabrać kobietom wszystkie przedmioty, które z pewnością wcześniej do nich nie należały i kazałem to złożyć na regałach na strychu budynku kuchni. Tym zarządzeniem osiągnąłem podwójny cel: po pierwsze - sale sypialne były znowu czyste i porządne oraz nie stanowiły magazynu odzieżowego, po drugie – utworzyłem zapas odzieży, który zamierzałem rozdać wówczas, gdy zakład zostanie zlikwidowany i wszyscy będą wracać do swoich domów. Kiedy przy pomocy tłumacza wyjaśniłem to wszystko prowadzącemu śledztwo oficerowi, podzielił on moje stanowisko i rozstaliśmy się w zgodzie. Inne denerwujące zdarzenie miało miejsce kilka tygodni wcześniej. Z dachu kasyna, zamieszkałego przez rosyjskich oficerów i personel lazaretu padł wieczorem strzał, który zranił śmiertelnie jednego z oficerów. Podobno z tego dachu nadawane były też sygnały świetlne. Zawołano mnie natychmiast do pułkownika Goldowskiego, który omawiał ze mną to groźne zdarzenie. Przypuszczano, że chodzi o niemieckiego szpiega i początkowo podejrzenie padło także na moich ludzi. Było jednak niemożliwe, aby któryś z moich ludzi wchodził w rachubę jako zabójca, bo byliśmy wszyscy bardzo wdzięczni Rosjanom za to, że wyzwolili nas z piekła, którym były Obrzyce. Następnego dnia kazałem przeszukać bardzo dokładnie całe kasyno, łącznie z kominem. Nie znaleziono niczego. Prawdy nie ustalono.

   W końcu maja pod mój dom podjechał motocykl. Przyjechał nim cywil, który przedstawił się jako doktor Bielawski. Był to naczelny lekarz wszystkich polskich zakładów, który teraz przejął zakład dla Polski. Po tym, jak zrobiliśmy obchód wszystkich budynków, który ze wszech miar go zadowolił, po tym, jak zobaczył w jaki sposób troszczyliśmy się o nasz zakład, prosił mnie abym pozostał dalej na swoim stanowisku jako dyrektor zakładu. Gdybym chciał lojalnie współpracować mógłbym u Polaków pozostać, nie stwarzano by mi żadnych problemów. Przede wszystkim zamierzał postarać się o przysłanie mi do pomocy polskiego urzędnika. Ponieważ podejrzewałem, że po krótszym lub dłuższym czasie, Polacy zechcą mnie w sposób dla mnie nieprzyjemny odsunąć na bok, postanowiłem nie dopuścić do tego i odejść wcześniej dobrowolnie. Jakiś czas po pobycie doktora Bielawskiego przybył do Obrzyc polski starszy pielęgniarz. Był to pan Józef Wieczorek, który dobrze mówił po niemiecku. Wprowadzałem go do końca czerwca 1945 roku. Swego czasu wyraził on chęć przekazania mnie polskiej milicji, ponieważ podarowałem panu pułkownikowi Goldowskiemu i majorowi Gorumowi po maszynie do pisania. Polak stwierdził, że maszyny stanowiły polską własność, a ja nie miałem prawa nimi rozporządzać.

   1 lipca 1945 roku nadarzyła mi się okazja, aby wyjechać z Obrzyc rosyjskim samochodem wojskowym aż do Berlina. Byłem tym niezwykle uradowany, mogłem bowiem zabrać ze sobą moje dwie walizki i dowieźć je bezpiecznie do Niemiec. Polacy nie odważą się zatrzymać rosyjskiego samochodu. Jechałbym inaczej, z pewnością ukradliby mój bagaż. Wyjazd planowany był pierwotnie na 2 lipca. Przyspieszenie o jeden dzień zmusiło mnie do działania na łeb na szyję, tak że zdążyłem pożegnać się tylko z Brodtkem. Po dziewięciodniowej podróży dotarłem wreszcie do Kilonii, gdzie zastałem w naszym domu, szczęśliwym trafem uratowanym od bomb, moich rodziców i moją siostrę w dobrym zdrowiu.

Koniec


                                
       DNIA 11 V 1973 r. dr. RICHARD ROSENBERG SKŁADA WIAZANKĘ KWIATÓW POD POMNIKIEM

   Kończąc prezentację wspomnień R. Rosenberga pragnę przytoczyć Państwu jeszcze kilka zdań na temat tego dokumentu i jego autora jakie we wprowadzeniu do wymienionej na wstępie publikacji napisał jego odkrywca Herbert Henck.

Cytuję:
„Reprodukowany poniżej dokument naświetla zdarzenia, które miały miejsce w odległym około 150 km (od Berlina – przypisek mój), dziś leżącym w Polsce pomorskim Zakładzie dla Chorych w Międzyrzeczu – Obrzycach w roku 1945. Zaczyna się w końcu stycznia w momencie wkroczenia Armii Czerwonej i kończy pięć miesięcy później powrotem opowiadającego do jego rodzinnego miasta Kilonii. Jest to dokument, który powstał jeszcze w 1945 roku, jak żaden z dotychczas znanych określający rzeczywistość tamtego okresu – chaos, gwałt, strach, zmartwienia i biedę, ale również „odbudowę” oraz możliwość poważnego porozumienia i współpracy między pokonanymi i zwycięzcami. Autor Richard Rosenberg (1911 – 1976), doktoryzowany lekarz dentysta należał do internowanych, a przez rosyjską komendanturę został mianowany tymczasowo na stanowisko dyrektora zakładu, aby w sytuacji nieobecności personelu i warunkach zajęcia przez wojsko zaprowadzić chociażby prowizoryczny ład dla pozostałych...

   Wyselekcjonowane w niemieckich zakładach leczniczych i opiekuńczych osoby niepełnowartościowe, do których należeli również niepodporządkowujący się społecznym, moralnym i politycznym zasadom reżimu, osiągały Obrzyce... i na zlecenie lekarzy w ciągu najbliższych tygodni byli zabijani... Również Rosenberg, w pełni psychicznie zdrowy, należał do tych, którzy podlegali eutanazji w Obrzycach. Przeżył dzięki swojej przydatności, kazał sobie bowiem przysłać z domu swoje narzędzia dentystyczne i bezpłatnie świadczył usługi personelowi zakładu.”

   Od siebie dodam, że choć nie daję autorowi wiary w 100% (niezgodność pewnych szczegółów) jest to jednak dokument, który pozwolił mi w bardzo dużym stopniu uzupełnić wiedzę na temat tamtego okresu w historii szpitala.
                                                                                                                              Joachim Boche

 
«« wstecz
drukuj wyślij ten link


  
© 2007 - 2024 Szpital Miedzyrzecz. All rights reserved
  
zamknij
Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.